„Oblany” egzamin dojrzałości, czyli o tym, dlaczego Polakom potrzebne są powodzie, wichury, ulewy i pożary?
Pomyślicie, że od tej ekologii poprzestawiało mi się zupełnie w głowie. Nic podobnego. Jeżeli jeździcie autokarami po Polsce tyle, co ja. Wędrujecie po naszym kraju na własnych nogach i na dodatek mieszkacie nad rzeką, to dojdziecie do jednego wniosku: Polacy muszą mieć powodzie, żeby rozlana, rwąca woda „posprzątała” dzikie wysypiska znad jej brzegów. Wichury są niezbędne, aby wywiały śmieci z rowów, polanek, łąk, ulic i placów. Najlepiej do rzeki, niech je poniesie, jak najdalej. Ulewy muszą być, żeby umyć zanieczyszczone plwocinami ludzkimi chodniki i place. Dodatkowo zapaskudzone odchodami ukochanych piesków i dokarmianych bezmyślnie gołębi. Pożary też muszą być, aby spalić nie wykoszone obszary, nie tylko tzw. nieużytki, ale też rowy, łąki, miedze czy skarpy. W pożarze spalą się przy okazji łaskawie nam panujące śmieci i będzie spokój.
Bzdury wierutne! Powiadacie! Chyba nie, gdyż inaczej nasz kraj nie byłby jednym, wielkim wysypiskiem. Widok po wylewach rzek obrzydliwy, nie mówiąc o tym, co niosą w swoich wodach. Po chodnikach chodzi się z obrzydzeniem. Do lasu strach wchodzić a szczególnie na jego obrzeża. O rowach przydrożnych lepiej nie mówić, bo to wstyd przed kulturalnymi ludźmi. Szosy zasnute dymem z podpalonych traw.
Obrazek prawie idylliczny na horror ekologiczny.
Mnie się to nie podoba, a Wam? Mam do tego prawo, bo nie śmiecę, a Wy?